Zaczynam już dziś weekend. Co z jednej strony cieszy mnie bardzo. A z drugiej uświadamia, że czas leci jak szalony i nie ma co czekać, aż przez palce przeleci. Dopiero co był poniedziałek, a tu już czwartkowy wieczór.
Jutro z Panem B. jedziemy do Sopotu. Kupiliśmy sobie wyjazd z Okazik.pl czy innego groupona - nawet już nie wiem. Zwlekaliśmy z rezerwacją bo nie wiedzieliśmy co będzie z jego pracą itd. no i został nam najbliższy weekend. Zimno się robi, za oknem szaro - nie zachęca do pobytu nad morzem. Ale może akurat będzie dobrze...
Zresztą, co tam. Ważne, że jedziemy sobie sami i będziemy mieli czas dla siebie :)
czwartek, 25 października 2012
wtorek, 23 października 2012
230. Co za dzień?!
Oj będę marudzić. Troszkę tylko co prawda, ale będę. Bo jestem zła na siebie, że nic mi się nie chce i że już od godziny, zamiast wziąć się do roboty, to ja gadam przez telefon, albo marnuję czas na fb. Strasznie to głupie jest, ale co zrobić. Samo mnie ciągnie jakoś tak. Ja się po prostu nie umiem uczyć z monitora komputera. Za dużo czynników rozpraszających.
Ciśnienie spada na łeb, na szyje. Kawa mi nie smakuje, więc nie próbuję się nawet nią ratować. Co za dużo to nie zdrowo, jak organizm nie chce, to go nie zmuszam. Tylko co tu zrobić? Spać iść nie mogę, bo do roboty za dużo i sumienie mi nie pozwoli zasnąć. Poza tym wieczór z Panem B. miałam spędzić. Ale mi się nie chce... Wole książkę poczytać, szczerze mówiąc. Przerażające.
Dzisiaj raczej dzień na nie. A wszystko przez uczelnie, która mnie wkurza już bardzo. Na stronie głównej wydziału informacja, że legitymacje załatwia się drogą mailową pod podanym adresem. To piszę. Ma zajść interakcja. Nie zachodzi. Więc piszę drugi raz. Znowu brak odzewu. Idę więc. Tylko, że nikogo nie ma w wyznaczonych godzinach, o nie wyznaczonych nawet nie wspominam. Idę drugi raz, za czas jakiś. Oczywiście pusto. Idę dziś po raz trzeci. Pan siedzi za biurkiem przy komputerze. Nie żebym coś miała do informatyków, ale kurde, no bez przesady. Najpierw dostaję zjebę (przepraszam, że tak, ale taka prawda) nie wiadomo za co. Potem pan każe czekać. To czekam. 15 minut bo on nie umie czegoś zrobić. Pan pyta z czym przyszłam więc tłumaczę. Po raz drugi. Pan mówi że się nie da, że nie można, że on nic nie poradzi. Mówię więc, że przecież on od tego jest właśnie. Na co on, że się nie da, że nie można, że on nic nie poradzi. To ja znowu, że jak nie on to kto. Więc pan znów każe czekać. Czekam, a tu się okazuje, że legitymacja moja leży w dziekanacie i czeka na odbiór tylko, że pan ZAPOMNIAŁ poinformować. Dodam tylko, że chodziło o zmianę nazwiska. Trwało to wszystko ok. 40 min. A potem się wszyscy dziwią czemu coraz mniej studentów jest.
Porażka.
No i jak tu się nie wkurzyć? A jeszcze do tego zimno, okres się zbliża akurat na weekendowy wyjazd do Sopotu, pieniądze, które miały wpłynąć na konto nie wpływają, a różni ludzie chcą ode mnie różnych dziwnych rzeczy, na które ja nie mam ochoty.
Co za dzień!!!
Ciśnienie spada na łeb, na szyje. Kawa mi nie smakuje, więc nie próbuję się nawet nią ratować. Co za dużo to nie zdrowo, jak organizm nie chce, to go nie zmuszam. Tylko co tu zrobić? Spać iść nie mogę, bo do roboty za dużo i sumienie mi nie pozwoli zasnąć. Poza tym wieczór z Panem B. miałam spędzić. Ale mi się nie chce... Wole książkę poczytać, szczerze mówiąc. Przerażające.
Dzisiaj raczej dzień na nie. A wszystko przez uczelnie, która mnie wkurza już bardzo. Na stronie głównej wydziału informacja, że legitymacje załatwia się drogą mailową pod podanym adresem. To piszę. Ma zajść interakcja. Nie zachodzi. Więc piszę drugi raz. Znowu brak odzewu. Idę więc. Tylko, że nikogo nie ma w wyznaczonych godzinach, o nie wyznaczonych nawet nie wspominam. Idę drugi raz, za czas jakiś. Oczywiście pusto. Idę dziś po raz trzeci. Pan siedzi za biurkiem przy komputerze. Nie żebym coś miała do informatyków, ale kurde, no bez przesady. Najpierw dostaję zjebę (przepraszam, że tak, ale taka prawda) nie wiadomo za co. Potem pan każe czekać. To czekam. 15 minut bo on nie umie czegoś zrobić. Pan pyta z czym przyszłam więc tłumaczę. Po raz drugi. Pan mówi że się nie da, że nie można, że on nic nie poradzi. Mówię więc, że przecież on od tego jest właśnie. Na co on, że się nie da, że nie można, że on nic nie poradzi. To ja znowu, że jak nie on to kto. Więc pan znów każe czekać. Czekam, a tu się okazuje, że legitymacja moja leży w dziekanacie i czeka na odbiór tylko, że pan ZAPOMNIAŁ poinformować. Dodam tylko, że chodziło o zmianę nazwiska. Trwało to wszystko ok. 40 min. A potem się wszyscy dziwią czemu coraz mniej studentów jest.
Porażka.
No i jak tu się nie wkurzyć? A jeszcze do tego zimno, okres się zbliża akurat na weekendowy wyjazd do Sopotu, pieniądze, które miały wpłynąć na konto nie wpływają, a różni ludzie chcą ode mnie różnych dziwnych rzeczy, na które ja nie mam ochoty.
Co za dzień!!!
niedziela, 21 października 2012
229, Jesień trwa...
Przeziębienie jakoś tak paskudnie się do mnie przyczepiło i nie chce się odczepić, że już nie wiem co z nim zrobić. Gorące piwo z sokiem malinowym i ciepłe łóżko - nie ma czasu na to. Tony kolorowych tabletek - i tak nie pomogą. To co? No i tak sobie chodzę po świecie, nosem pociągam i się zachwycam kolorami naszej złotej, polskiej jesieni.
W kubku gorąca herbata z cytryną.
W kalendarzu plany już się nie mieszczą.
Aktywnie idę do przodu. Zobaczymy gdzie mnie to zaprowadzi.
Ciągle się dziwie, że ja im więcej planów i rzeczy do zrobienia mam, tym lepiej sobie radzę ze wszystkim i lepiej organizuję czas. Bo trzeba? No jakoś tak wychodzi.
Lubię reportaże. Czytam Duży Format dodawany do czwartkowej Gazety Wyborczej. Ostatni numer cały poświęcony był kryzysowi. Ludzie wyjeżdżają. Zostawiają wszystko i pędzą nie wiedząc dokąd i po co. Za to licząc na poprawę swojej sytuacji życiowej, choć to oczywiście w ogóle nie takie pewne. To nie tylko Polacy. Do nas przyjeżdżają obcokrajowcy, bo twierdzą, że u nas lepiej.
A ja się zastanawiam czytając to wszystko, czy ja bym tak umiała. Wyjechać, zostawić wszystko? Chyba nie. I znów utwierdzam się w przekonaniu, że mi dobrze tu gdzie jestem, z tym co mam.
W kubku gorąca herbata z cytryną.
W kalendarzu plany już się nie mieszczą.
Aktywnie idę do przodu. Zobaczymy gdzie mnie to zaprowadzi.
Ciągle się dziwie, że ja im więcej planów i rzeczy do zrobienia mam, tym lepiej sobie radzę ze wszystkim i lepiej organizuję czas. Bo trzeba? No jakoś tak wychodzi.
Lubię reportaże. Czytam Duży Format dodawany do czwartkowej Gazety Wyborczej. Ostatni numer cały poświęcony był kryzysowi. Ludzie wyjeżdżają. Zostawiają wszystko i pędzą nie wiedząc dokąd i po co. Za to licząc na poprawę swojej sytuacji życiowej, choć to oczywiście w ogóle nie takie pewne. To nie tylko Polacy. Do nas przyjeżdżają obcokrajowcy, bo twierdzą, że u nas lepiej.
A ja się zastanawiam czytając to wszystko, czy ja bym tak umiała. Wyjechać, zostawić wszystko? Chyba nie. I znów utwierdzam się w przekonaniu, że mi dobrze tu gdzie jestem, z tym co mam.
środa, 17 października 2012
228. Cztery...
... cztery lata jesteśmy już razem. Po długim czasie zastanawiania się, przemyśleń i podchodów. W chwilach lepszych i gorszych. Od miesiąca jako małżeństwo.
Cztery lata to dużo.
A jednocześnie tak bardzo mało.
Cztery lata to dużo.
A jednocześnie tak bardzo mało.
wtorek, 16 października 2012
227. Przygoda z biblioteką.
Postanowiłam się w końcu zapisać do biblioteki. Zaczęłam wypożyczać książki. I na dodatek je czytać. Zajęcie w sam raz na długie jesienne wieczoru.
Pan Ibrahim i kwiaty koranu - przeczytane zaraz po wyjściu z biblioteki.
Teraz Coco Chanel - legenda i życie. Między jednym projektem, a drugim, między jednym kolokwium a drugim i między jedną rozmową o pracę, a drugą.
Pan Ibrahim i kwiaty koranu - przeczytane zaraz po wyjściu z biblioteki.
Teraz Coco Chanel - legenda i życie. Między jednym projektem, a drugim, między jednym kolokwium a drugim i między jedną rozmową o pracę, a drugą.
niedziela, 14 października 2012
226. Weekend...
Przeziębienie uziemiło mnie na weekend w łóżku. Wlewając w siebie gorącą herbatę oglądałam filmy. Takie, których Pan B. raczej nie chciał by ze mną oglądać. Czyli o szeroko pojętej miłości. Nie, nie... nie komedie romantyczne. (chociaż na koniec Pretty Women sobie nie pożałowałam :)).
Przeczytałam też Wysokie Obcasy calutkie. O modelu rodziny, niestandardowych związkach.
I wiecie do jakich doszłam wniosków?
Bardzo banalnych.
Uświadomiłam sobie, że jest mi dobrze tu i teraz. I nie zamieniłabym tego co mam na nic.
Przeczytałam też Wysokie Obcasy calutkie. O modelu rodziny, niestandardowych związkach.
I wiecie do jakich doszłam wniosków?
Bardzo banalnych.
Uświadomiłam sobie, że jest mi dobrze tu i teraz. I nie zamieniłabym tego co mam na nic.
sobota, 13 października 2012
225. Niezwykłe jedzenie...
Po wejściu kelner ubrany na czarno wita nas bardzo serdecznie, zabiera kurtki i sadza w poczekalni. Przy dużym stole i świeczkach. Po jakimś czasie podchodzi szef, choć to pewnie nie reguła i opowiada trochę o samej restauracji oraz o zasadach tam panujących. Dark Restaurant to jedyna w Polsce i chyba 14 na świecie restauracja, w której je się w całkowitej ciemności. Nie widać nic. Kompletnie nic. Jedynymi osobami, które widzą coś na sali są kelnerzy zaopatrzeni w noktowizory. Cała reszta jest ślepa. Pan pyta na samym początku czy nie jesteśmy na coś uczuleni i czego nie lubimy jeść. Kierując się tym, znakomici szefowie kuchni przygotowują dla nas posiłek składający się z przystawki, dania głównego i deseru. Na sali nie używa się telefonów komórkowych. Najlepiej też wyeliminować wszystko co mogłoby chociaż w znikomym stopniu dawać światło - zegarki, biżuterię, nie wiem co tam jeszcze. Trzymając kelnera za ramię wchodzimy na salę. Kelner sadza nas przy stoliku i instruuje gdzie co leży na stole. Jest serwetka, sztućce i miska z wodą do umycia rąk. Proponuje coś do picia: sok niespodzianka. Odchodzi i zostawia nas samych.
Pierwsze kilka minut jest bardzo dziwnych. Nie wiadomo właściwie co ze sobą zrobić. Ja osobiście byłam trochę sparaliżowana. Nie wiedziałam co dalej. Ale to uczucie minęło bardzo szybko. Zastąpiła je ciekawość. Zaczęłam się rozglądać dookoła, chcąc zobaczyć, kto jeszcze jest na sali, co jedzą inni - jak w normalnej restauracji. Nic oczywiście nie zobaczyłam. :) Po chwili zaczęliśmy normalnie, swobodnie rozmawiać. Organizm zaczął się przyzwyczajać.
Jedzenie... To było wyzwanie. Przynajmniej dla mnie. Jadłam rękoma, bo było najprościej. Wszystko było przepyszne. Sałatka z mieszanki sałat, z pomidorem i ogórkiem oraz zapiekanym serem camembert w sosie cytrynowym...Mmm... Jako danie główne suflet z warzywami i grzybami, na podsmażonej kapuście z imbirem, a na deser lody porzeczkowe z panna cottą waniliową i granatem. Niesamowite. Oczywiście dowiedziałam się tego dopiero na koniec, podczas rozmowy z szefem kuchni. Mogliśmy zgadywać co dla nas przygotowali i byłam bardzo dumna, że poszło nam tak dobrze :)
Cała kolacja trwała ponad dwie godziny, a ja miałam wrażenie jakby to było jakieś 20 min. Kompletnie straciłam poczucie czasu.
Niesamowite jak działają ludzkie zmysły. Wykluczając jeden, inne bardzo się wyostrzają. Ja nigdy nie przywiązywałam dużej uwagi do tego co jem. Przypraw w kuchni często używam tylko tych podstawowych. Nie sądziłam, że będę potrafiła wyczuć w potrawach tyle różnych smaków. Nieziemsko się przenikały, uzupełniały. Niesamowite. Naprawdę.
Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję spróbować czegoś takiego to gorąco polecam.
Pierwsze kilka minut jest bardzo dziwnych. Nie wiadomo właściwie co ze sobą zrobić. Ja osobiście byłam trochę sparaliżowana. Nie wiedziałam co dalej. Ale to uczucie minęło bardzo szybko. Zastąpiła je ciekawość. Zaczęłam się rozglądać dookoła, chcąc zobaczyć, kto jeszcze jest na sali, co jedzą inni - jak w normalnej restauracji. Nic oczywiście nie zobaczyłam. :) Po chwili zaczęliśmy normalnie, swobodnie rozmawiać. Organizm zaczął się przyzwyczajać.
Jedzenie... To było wyzwanie. Przynajmniej dla mnie. Jadłam rękoma, bo było najprościej. Wszystko było przepyszne. Sałatka z mieszanki sałat, z pomidorem i ogórkiem oraz zapiekanym serem camembert w sosie cytrynowym...Mmm... Jako danie główne suflet z warzywami i grzybami, na podsmażonej kapuście z imbirem, a na deser lody porzeczkowe z panna cottą waniliową i granatem. Niesamowite. Oczywiście dowiedziałam się tego dopiero na koniec, podczas rozmowy z szefem kuchni. Mogliśmy zgadywać co dla nas przygotowali i byłam bardzo dumna, że poszło nam tak dobrze :)
Cała kolacja trwała ponad dwie godziny, a ja miałam wrażenie jakby to było jakieś 20 min. Kompletnie straciłam poczucie czasu.
Niesamowite jak działają ludzkie zmysły. Wykluczając jeden, inne bardzo się wyostrzają. Ja nigdy nie przywiązywałam dużej uwagi do tego co jem. Przypraw w kuchni często używam tylko tych podstawowych. Nie sądziłam, że będę potrafiła wyczuć w potrawach tyle różnych smaków. Nieziemsko się przenikały, uzupełniały. Niesamowite. Naprawdę.
Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję spróbować czegoś takiego to gorąco polecam.
środa, 10 października 2012
224. Dark restaurant.
Idziemy zaraz z Panem B. na kolację do Dark Restaurant.
Jedzenie w całkowitych ciemnościach... intrygujące.
Możecie o tym poczytać TUTAJ!
Ja swoje wrażenia opowiem jutro :)
Oby mi nie dali do jedzenia jakiegoś paskudztwa.
Jedzenie w całkowitych ciemnościach... intrygujące.
Możecie o tym poczytać TUTAJ!
Ja swoje wrażenia opowiem jutro :)
Oby mi nie dali do jedzenia jakiegoś paskudztwa.
sobota, 6 października 2012
223. Weekend.
Czekałam na niego cały tydzień.
Mieliśmy go spędzić razem, najlepiej w ogóle nie wychodząc z łóżka.
Tymczasem zapowiada się, że spędzimy go każdy w innym pokoju zajęty swoimi sprawami.
Dlaczego?
Nie wiem.
Nadrobię przynajmniej zaległości z Wysokimi Obcasami i filmami może...
Hmm...
Mieliśmy go spędzić razem, najlepiej w ogóle nie wychodząc z łóżka.
Tymczasem zapowiada się, że spędzimy go każdy w innym pokoju zajęty swoimi sprawami.
Dlaczego?
Nie wiem.
Nadrobię przynajmniej zaległości z Wysokimi Obcasami i filmami może...
Hmm...
piątek, 5 października 2012
222. Dobra ciocia.
Ech... Mój młodszy kuzyn dostał się na studia. Ma zajęcia bardzo blisko mnie. Wpada czasem jak czegoś potrzebuje. A ja jak dobra ciocia mu pomagam.
I właśnie siedzę z gotowym obiadkiem i na niego czekam, bo biedaczysko głodne pewnie po całym tygodniu.
Kurde... kiedy to się stało? Ja nie chce być dobrą ciocią!!! :)
I właśnie siedzę z gotowym obiadkiem i na niego czekam, bo biedaczysko głodne pewnie po całym tygodniu.
Kurde... kiedy to się stało? Ja nie chce być dobrą ciocią!!! :)
czwartek, 4 października 2012
221. Friendship
Czy przyjaciele mogą tak bardzo różnić się od siebie, że gdyby nie to, że są przyjaciółmi, nigdy w życiu by ze sobą nie rozmawiali?
Zastanawiam się nad tym po spotkaniu z przyjacielem właśnie. Był czas, kiedy dużo nas łączyło. Wspólna uczelnia, zajęcia, zainteresowania, znajomi. Zaprzyjaźniliśmy się. Mogłam na niego liczyć w każdej sytuacji. On na mnie zresztą też. Ale nasze drogi się rozeszły. Kontakt się urwał. Oboje byliśmy zajęci sobą. Zmieniliśmy się. Uczelnia się skończyła, zainteresowania zmieniły, a znajomi rozjechali na różne strony świata. Widzimy się teraz bardzo rzadko. Rozmawiamy częściej. Przez internet. I tam niby dalej jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Ale jak się spotykamy nie bardzo wiemy jak się zachować. Nie mamy o czym rozmawiać. Jesteśmy spięci i zestresowani. Tak jakbyśmy się w ogóle nie znali.
Drugi przykład - moja przyjaciółka. Z uczelni. Dogadujemy się bardzo dobrze. Jesteśmy z tych samych okolic. Mamy wiele wspólnego ale też bardzo dużo nas dzieli. Gdybym poznała ją teraz nigdy pewnie byśmy się nie zaprzyjaźniły. Może to właśnie z tego wynika. Poznane osoby w danym czasie wydają się inne niż parę lat później.
Jesień się rozgaszcza za oknem. Zamiast pięknego słońca mam ścianę deszczu. Jutro idę po kalosze chyba :)
A w jesienne wieczory będę gotować. Dostaliśmy w prezencie ślubnym thermomix. Cudo techniki po prostu. Sieka, mieli, miesza, gotuje, smaży i co tam tylko chcecie. Jak by się dobrze postarać to może HBO by odbierało. Mówię to trochę z ironią, bo takie nowości techniczne mnie jakoś nigdy nie pociągały. Gadżety, które mieć można, ale do życia potrzebne absolutnie nie są. Wszyscy ciągle zachwalali, czego to nie można tam zrobić, a ja się stale upierałam, że przecież to samo można zrobić bez niego. Zupę ugotować, ciasto zarobić. No przecież to trudne nie jest. Ale jak zaczęłam używać, bo przecież jak już jest to co się ma kurzyć, to się przekonuję, że rzeczywiście urządzenie bardzo fajne. Oszczędza czas i bałagan w kuchni :) to chyba przede wszystkim. Nie trzeba płakać przy siekaniu cebuli i trze ziemniaki na placki w 3 sekundy - to chyba moje ulubione, dotąd odkryte możliwości :) Mój entuzjazm skończy się pewnie z pierwszym rachunkiem za prąd. Póki co jednak polecam :)
A poza tym... Pan B. ma swój kryzys, mi coś łupnęło w kręgosłupie tak że ledwo się ruszam. Dni się kurczą i jakieś takie to wszystko nijakie jest.
Zastanawiam się nad tym po spotkaniu z przyjacielem właśnie. Był czas, kiedy dużo nas łączyło. Wspólna uczelnia, zajęcia, zainteresowania, znajomi. Zaprzyjaźniliśmy się. Mogłam na niego liczyć w każdej sytuacji. On na mnie zresztą też. Ale nasze drogi się rozeszły. Kontakt się urwał. Oboje byliśmy zajęci sobą. Zmieniliśmy się. Uczelnia się skończyła, zainteresowania zmieniły, a znajomi rozjechali na różne strony świata. Widzimy się teraz bardzo rzadko. Rozmawiamy częściej. Przez internet. I tam niby dalej jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Ale jak się spotykamy nie bardzo wiemy jak się zachować. Nie mamy o czym rozmawiać. Jesteśmy spięci i zestresowani. Tak jakbyśmy się w ogóle nie znali.
Drugi przykład - moja przyjaciółka. Z uczelni. Dogadujemy się bardzo dobrze. Jesteśmy z tych samych okolic. Mamy wiele wspólnego ale też bardzo dużo nas dzieli. Gdybym poznała ją teraz nigdy pewnie byśmy się nie zaprzyjaźniły. Może to właśnie z tego wynika. Poznane osoby w danym czasie wydają się inne niż parę lat później.
Jesień się rozgaszcza za oknem. Zamiast pięknego słońca mam ścianę deszczu. Jutro idę po kalosze chyba :)
A w jesienne wieczory będę gotować. Dostaliśmy w prezencie ślubnym thermomix. Cudo techniki po prostu. Sieka, mieli, miesza, gotuje, smaży i co tam tylko chcecie. Jak by się dobrze postarać to może HBO by odbierało. Mówię to trochę z ironią, bo takie nowości techniczne mnie jakoś nigdy nie pociągały. Gadżety, które mieć można, ale do życia potrzebne absolutnie nie są. Wszyscy ciągle zachwalali, czego to nie można tam zrobić, a ja się stale upierałam, że przecież to samo można zrobić bez niego. Zupę ugotować, ciasto zarobić. No przecież to trudne nie jest. Ale jak zaczęłam używać, bo przecież jak już jest to co się ma kurzyć, to się przekonuję, że rzeczywiście urządzenie bardzo fajne. Oszczędza czas i bałagan w kuchni :) to chyba przede wszystkim. Nie trzeba płakać przy siekaniu cebuli i trze ziemniaki na placki w 3 sekundy - to chyba moje ulubione, dotąd odkryte możliwości :) Mój entuzjazm skończy się pewnie z pierwszym rachunkiem za prąd. Póki co jednak polecam :)
A poza tym... Pan B. ma swój kryzys, mi coś łupnęło w kręgosłupie tak że ledwo się ruszam. Dni się kurczą i jakieś takie to wszystko nijakie jest.
poniedziałek, 1 października 2012
220. Kolejny etap!
Wesele kuzynki niesamowite. Zupełnie inne niż moje. Pewnie głównie dlatego, że z perspektywy gościa odbierane. Wybawiłam się jak dawno na żadnym weselu. I napiłam też, przez co niedziela do najprzyjemniejszych nie należała. Na szczęście rosołek na kaca mamunia nam ugotowała więc jakoś przebrnęliśmy. Pan B. wyleczył się z przeziębienia. Nic dziwnego. Końska dawka wódki zdezynfekowała mu tam wszystko co mogła i chłopak czuje się lepiej.
Tyle, że wyjechał. Pojechał na 3 dniowy wyjazd z pracy. A ja tu sama jak ten palec. Z jednej strony dobrze, bo lubię czasem tak sobie posiedzieć sama i robić to na co ja akurat mam ochotę :) Ale z drugiej... Już w zeszłym tygodniu dużo czasu spędziliśmy osobno i wystarczy. No cóż. Dobrze, że to tylko 3 dni. Niektórzy tak żyją w rozjazdach i mijankach. Nie umiałabym chyba, ale nigdy nie mów nigdy. Nie wiadomo co nam życie przyniesie.
Od dzisiaj zajęcia na uczelni. Praca inżynierska do napisania. Stypendium do zdobycia. I planów innych wiele. Plan mam dobry, dużo wolnego, w związku z czym daję sobie czas do końca października na znalezienie pracy co by sobie dorobić trochę. Trzymajcie kciuki mocno.
Miłego tygodnia :) n
Tyle, że wyjechał. Pojechał na 3 dniowy wyjazd z pracy. A ja tu sama jak ten palec. Z jednej strony dobrze, bo lubię czasem tak sobie posiedzieć sama i robić to na co ja akurat mam ochotę :) Ale z drugiej... Już w zeszłym tygodniu dużo czasu spędziliśmy osobno i wystarczy. No cóż. Dobrze, że to tylko 3 dni. Niektórzy tak żyją w rozjazdach i mijankach. Nie umiałabym chyba, ale nigdy nie mów nigdy. Nie wiadomo co nam życie przyniesie.
Od dzisiaj zajęcia na uczelni. Praca inżynierska do napisania. Stypendium do zdobycia. I planów innych wiele. Plan mam dobry, dużo wolnego, w związku z czym daję sobie czas do końca października na znalezienie pracy co by sobie dorobić trochę. Trzymajcie kciuki mocno.
Miłego tygodnia :) n
Subskrybuj:
Posty (Atom)