środa, 25 lipca 2012

198. O wyprawie na Mazury, ciągłym bujaniu i wystawionym barku.

Odespałam tylko trochę. Wczoraj R. zwichnął sobie bark. Poślizgnął się chłopak w wannie i niefortunnie oparł się na ręce, którą już kilka razy miał uszkodzoną. Pół nocy spędziliśmy na pogotowiu. Ale po kolei. Mazury...
Wyjazd zaplanowany był już jakieś pół roku wcześniej. A może nawet więcej. Zaproponowali nam go znajomi R. z uczelni. Para.K i A. Sympatyczni. Do wyjść na piwko nadają się całkiem nieźle. Niestety na wspólne wyjazdy, jak się okazało na wcześniejszym wyjeździe na narty, kiepsko. Niby wszystko w porządku, ale jesteśmy z dwóch różnych bajek. Inne zainteresowania, przyzwyczajenia i podejście do wielu rzeczy. Zresztą pisałam o tym wcześniej przy okazji wylewania z siebie moich obaw co do wyjazdu. Zastanawialiśmy się czy się jakoś nie wykręcić. Byliśmy blisko, ale jakoś nam było głupio tak w ostatniej chwili, więc pojechaliśmy. Ze strachem i obietnicą, że będziemy się nawzajem wspierać, wsiedliśmy do samochodu z wujkiem K. Doświadczony żeglarz - jedyny w załodze :) O 7.00 zapodał szanty w samochodzie i tak przez osiem bitych godzin drogi. Jakoś przeżyliśmy. Choć jak na pierwszy raz to dziękuję, mam dość.
Dojechaliśmy do Rucianych, skąd wypożyczaliśmy łódkę, zrobiliśmy zakupy na kilka najbliższych dni, znaleźliśmy resztę ekipy, bo jachtów wszystkich pływało 5, po czym ruszyliśmy na wodę.
Każdy dzień teoretycznie wyglądał tak samo. Pobudka jak nam się udało. Poranna kąpiel w jeziorze, mycie włosów, pranie ciuchów. Potem śniadanie. Na łódce albo w lesie. W zależności od pogody, z którą bywało różnie. Wypływaliśmy koło 10.00. Pływaliśmy sobie do obiadu. Potem przybijaliśmy do jakiejś przystani gdzie uzupełnialiśmy zapasy wody, wyrzucaliśmy śmieci, zmywaliśmy naczynia i gotowaliśmy obiad. Czasem trafił się też prysznic z ciepłą wodą i toaletą. Ale ponieważ za wszystko trzeba było dodatkowo płacić to nie szaleliśmy z luksusami. Dopiero jak pogoda się zepsuła i było tak zimno, że kąpiel w jeziorze była aktem masochizmu. Płynęliśmy dalej po obiedzie, do miejsc noclegowych zaplanowanych przez resztę ekipy. Cudowne miejsca. Las, albo jakaś wyspa. Przybijaliśmy do brzegu, jedliśmy kolację, suszyliśmy rzeczy, a potem wszyscy zbierali się przy ognisku z gitarami, bębnami i wódką oczywiście. Z czego można zrobić nalewki to nie macie pojęcia. Wiśniówki, malinówki, cytrynówki, miodówki to standardy są. Ale na przykład nalewka z kwiatów akacji, magnolii, liści buku, igieł sosny, aloesu i innych cudów to już wyższa szkoła jazdy. A wszystkie pyszne :) Wątroba jednak teraz potrzebuje wypoczynku. I to solidnego.
I tak nam mijały dni aż dobiliśmy w sobotę do mariny, oddaliśmy łódkę i trzeba było wracać do domu.
Nie obyło się jednak bez przygód.
Na przykład wizyta w hotelu Gołębiewskim. Wszyscy bardzo chwalili przystań przy hotelu. Miała co prawda kosztować trochę więcej niż zwykła ale za to w pakiecie miał być darmowy prysznic i toaleta. Do tego jeszcze basen i SPA. Jak okazało się na miejscu wszystko to gówno prawda. Prysznice dodatkowo płatne, na dodatek nie czynne. Toalety zapchane. W męskim ze ściany nie wiedzieć czemu leje się woda. Na podłodze błoto (przynajmniej taką mamy nadzieję). Basen i SPA płatne też dodatkowo oczywiście. 35 zł od osoby za 1,5 h. Ale dają ciepły ręcznik do wytarcia. Czy to nie wspaniałe. Zrezygnowaliśmy. A pod prysznic poszliśmy na pole namiotowe do jakiejś pani. Gołębiewski przegrał niestety. Na całej linii. Uciekliśmy rano, co by nam nie skasowali za cumowanie w tym syfie.
Inna przygoda - złamana noga naszego sternika. Biedak szedł do lasu się wysikać i poślizgnął się na pniu. Złamał kość piszczelową. Nie byłoby to takie straszne, gdyby nie to że gość miał 10 lat temu poważny wypadek i nogi połamane w 30 miejscach. 10 lat życia poświęcił na to żeby chodzić, a tu taki pech. Przeprowadziliśmy akcję ratunkową, przypłynęło pogotowie i zabrali go do szpitala. Niestety noga do zespolenia. Powrót do domu okazał się przez to dużo trudniejszy niż myśleliśmy że będzie. Na szczęście znajomi zabrali mnie do jednego samochodu, R. do drugiego i jakoś przyjechaliśmy.
Cudowny to był wyjazd. Naprawdę. Byłoby czego żałować gdybyśmy zrezygnowali. Poznaliśmy bardzo fajnych ludzi. Spędziliśmy miły tydzień. A R. tak się wciągnął, że będzie robił patent żeglarza :)
Po wyjściu na ląd jednak ciągle trochę buja. Stojąc prosto mam wrażenie, że ciągle jestem na łódce. Błędnik się tak przestawił. Mówią, że to minie, ale kiedy...
A poślizg tego posta spowodowany był wypadkiem R. Poślizgnął się chłopak pod prysznicem i pół nocy spędziliśmy w szpitalu na pogotowiu. Stąd odespać musiałam jeszcze jedną noc. Na szczęście poskładali go tam dobrze i do wesela się zagoi. Mam nadzieję przynajmniej.




niedziela, 22 lipca 2012

197. O wyprawie na Mazury :)

... o wyprawie na Mazury napiszę jutro. Jak już się porządnie wyśpię :)

środa, 11 lipca 2012

196. O porządku na biurku, deszczu i zakupach.

Nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Nie wydawało się na pierwszy rzut oka. Zabrało sporo czasu. Ale w końcu się udało. Odgruzowałam biurko. Starłam kurz, wyrzuciłam śmieci, ułożyłam duperele i nagle zrobiło się niesamowicie dużo miejsca na nim. Komputer mogę postawić i kubek z kawą i tysiąc rzeczy, które już powoli przygotowuję do spakowania (po mamie to mam; ona jest spakowana zawsze trzy dni przed wyjazdem) i jeszcze jakieś wolne miejsce się znajdzie. Wielkie to biurko bez bałaganu :)
Za porządki zabierałam się już od jakiegoś czasu. I jak ta sójka za morze wybrać się nie może tak ja za porządek też. Zmotywowały mnie jednak dzisiejsze zakupy. Ruszyłam się w końcu z domu i połaziłam po sklepach. Potrzebowałam kilku rzeczy na wyjazd. Chodziłam po tych sklepach tam i z powrotem. Wszędzie przeceny, wszędzie pełno ludzi więc się tylko wkurzyłam. Kupiłam owszem sandałki, na które się już jakiś czas czaiłam ale na tym się skończyło. Ponieważ jednak pogoda sprzyjająca była pomyślałam sobie, że po co wracać do domu skoro mogę na spacer. Chodziłam sobie po Starym Rynku aż nagle zaczęło lać. Oberwanie chmury jakieś, czy coś. Burza z piorunami, ulewa. Schowałam się w sklepie z tkaninami. No, a że padało długo to trochę pieniędzy tam zostawiłam. A to ładne, a tamto jeszcze bardziej, a to na spódniczkę, a to na bluzeczkę. I jakoś tak się stało, że wyszłam z trzema materiałami. Uszyję sobie bluzeczki na te łódki co na nie jedziemy. Co by się ładnie opalić :) (moja próżność się tu odezwała).
Same z tego korzyści. Zajęcie będę miała, bluzeczki, deszcz przeczekałam i porządek na biurku zrobiłam. Cieszę się więc i biorę do pracy :)

wtorek, 10 lipca 2012

195. O niezauważonej rocznicy, postanowieniach i przeziębieniu latem.

Jak można przeziębić się w trzydziesto-stopniowy upał to ja naprawdę nie wiem. Ale wiem, że można, bo siedzę sobie właśnie zakatarzona, z opuchniętymi oczami i jakaś taka bezwładna. I nie, na pewno nie jest to alergia. Może zimne piwo? Albo przeciągi? Nie wiem. Pojęcia nie mam jak to się mogło stać. Zazwyczaj choruję raz w roku. Zimą jakoś. Siedzę wtedy w łóżku. Grzeję się czym mogę i piję grzane piwo z sokiem malinowym. Ale żeby latem? I jeszcze może powinnam pić gorącą herbatę z cytryną i miodem i siedzieć w łóżku? No właśnie... a jak w zasadzie leczy się przeziębienie latem? :)

Nie zauważyłam w ogóle, że mojemu blogowi stuknął roczek. I to dawno temu, bo w maju. Niektórzy robią jakieś tam notki urodzinowe, torty, imprezy, a ja... Nic. Wstyd!!! Eeee nie... Blogów miałam już kilka. Żaden nie przetrwał roku. Stąd pewnie, nie spodziewając się, że ten przetrwa, nie zwróciłam uwagi kiedy ten rok minął.
Nie wiem trochę, jak obchodzić urodziny bloga. Jakieś postanowienia powinnam zrobić? Podsumować coś? Eee, nie. Jest jak jest. Minął rok. Mijać będą kolejne. Blog będzie trwał. Jest dla mnie ważny. Choć może banalny, to dla mnie ważny.  Chowam się w nim gdy jest mi źle i smutno. Cieszę się tu swoimi małymi radościami i sukcesami. Poznaję inne światy. I cieszę się, że to jest możliwe.
Zatem postanowień i podsumowań nie będzie.
Życzę sobie tylko, żeby to trwało i rozwijało się jak najdłużej.
:)

środa, 4 lipca 2012

194. Przesadzanie to mój zawód :)

Wczoraj spotkałam się z koleżanką. Poznałyśmy się przez R., bo razem studiowali, a jej narzeczony jest R. najlepszym kolegą. Widujemy się od czasu do czasu. Kiedyś częściej. Ale zaczęłyśmy się trochę mijać. Jesteśmy zupełnie różne. Lubimy inne rzeczy, mamy różny styl, inne przyzwyczajenia, potrzeby i podejście do życia. Zaczęłam się zastanawiać nawet czy w ogóle nas coś łączy. I to już jakiś czas temu. Ale R. mi zwrócił uwagę, że przesadzam.....
Za tydzień mamy jechać razem na wakacje. Chciałam więc ustalić co i jak spakować, jak dzielimy koszty itd., itp. Oprócz tematu wakacji nie miałyśmy o czym rozmawiać. Zupełnie. O ślubie - oni mają w sierpniu, my we wrześniu, więc możemy porównywać przygotowania. Co też nie do końca się sprawdza, bo w tym temacie akurat ona mocno przesadza. Tipsy, kurs tańca, 10 próbek zaproszeń, osiemnaście wersji rozsadzenia gości przy stole i tysiąc awantur o wystrój sali i kościoła. A ja... zaproszenia wybrałam pierwsze, które wpadły mi w oko. Kurs tańca robimy sobie sami z butelką wina w pokoju :) Tipsy - nie dziękuję. Jakoś się rozmijamy. I najgorsza jest jej mina jak coś opowiada i planuje, a ja wtrącam jej się w środek zdania i mówię, że to głupie albo brzydkie, a potem okazuje się, że jej się to podoba. Bo z wyczuciem to ja akurat nie przesadzam.
Chociaż przesadzić można ze wszystkim.
Ja na przykład ostatnio przesadzam z zimnym piwem. I teraz boli mnie gardło :) Albo z serialami. Wciągam się i zamiast dawkować sobie przyjemności, to ja siedzę i jeden za drugim oglądam. Z marudzeniem też przesadzam czasem. No bo co - jestem po operacji. To nie było wyrwanie zęba. Musi trochę boleć. Ale ja nie... ja to bym chciała już.
Na szczęście - przynajmniej mam taką nadzieję, przesadzam w granicach rozsądku. Jak to baba :) Nie za dużo i nie za mało. Tak w sam raz :)
No i przecież jestem ogrodnikiem :)

poniedziałek, 2 lipca 2012

193. Home alone!

Siedzenie w domu przestaje mi się podobać. Ile można? Wiem, że na nogę muszę jeszcze uważać, że dużo powinnam odpoczywać, że nie przeciążać itd. Ale bez przesady. Pierwszy tydzień nawet mi się podobał, ale mam już dość.
Bezczynność mnie dobija. Czytanie książek, oglądanie filmów i malowanie paznokci to jednak nie są zajęcia, na dłuższy czas. W związku z tym w głowie powstało mi kilka projektów, którymi chcę się teraz zająć. Czas ruszyć tyłek z kanapy.

niedziela, 1 lipca 2012

192. Koniec Euro...

... ostatni mecz. Finał.
A mi w zamrażarce zamarzło piwo...
Szlag by to trafił.
:)